wtorek, 29 października 2013

Dla mnie dzisiaj zaczynają się wakacje… i "Gravity"-film

 
Dla mnie dzisiaj zaczynają się wakacje…



 

 

W końcu… syn mój już od 10 dni « balanguje » a ja ściany maluję, sprzątam, odgruzowywyuję, wożę go na staże sportowe, gotuję nieco, lekcji przygotowałam z 20… co i tak zaledwie na dwa tygodnie wystarczy ale… i jeszcze nawet podciągnęłam się z moim przygotowaniem do kolejnych konkursów. Ale nic to ! za chwilę pakuję walizki i około 15h wyjazd.

Niestety pozostawanie w domu gdy ma się wakacje oznacza raczej sporą ilość pracy a nie wakacje. Lepiej więc wyjechać.

Dziś wieczorem śpimy w Tours. Stéph jeszcze pracuje jutro rano, ma jakieś dwa spotkania tam… My w tym czasie z Antosiem albo zaszyjemy się w hotelowym SPA bo do jakiegoś Mercure jedziemy ze SPA albo pójdziemy zwiedzić Tours a może o jakiś zamek zahaczymy? Nie wiem jeszcze…

Jutro popołudniu powinniśmy być w wiejskim domu szwagra mojego; gdzie będą na nas czekać teściowie, Apolline i Léandre. Apolline nie widzieliśmy już od ponad roku. Léandre jeszcze wcale gdyż 7 sierpnia się urodził. Ma więc niecałe 3 miesiące. Niania ma urlop związany z wakacjami w szkole, szwagierka pracuje więc moi teściowie się tym maleństwem zajmują.

Zobaczymy ten ich dom, który miał być domem “rodzinnym” w rodzinie, która ze sobą nie rozmawia i z rzadka się widuje… w rezultacie szwagier kupił go sam, dla siebie i swojej rodziny. Podobno jest piękny, duży, otoczony sadem, 1 h od Paryża.

 

Zawitamy też do Paryża. Na piątek wieczór mamy zaproszenia na ćwierćfinały Tennis-Bercy… może pojedziemy do Disneylandu? A może do Centre Pompidou? Zobaczymy jaka będzie pogoda, atmosfera… zdrowie dorosłych i dzieci i zadecydujemy.

 

Jako Polka mam trochę problem z tym podejściem Francuzów do Dnia Wszystkich Świętych… mają groby bliskich, rodziców, dziadków, Typhaine mamy swojej – grobu nie ma… ale jakoś nikt nie pomyślał byśmy zamiast na podparsyką wieś do Bretanii na groby jechali. Po prostu nikt z nas tam nie pojedzie, nie będzie nas i tyle…

Mnie to w jakiś sposób boli, ich zupełnie nie dotyka… różnice mentalne są ogromne jak widać.

Nic to, ja zapalę świeczki w piątkowy późny wieczór albo i noc i pomodlę się za « moich » zmarłych, znanych i nieznanych.
 
A "Gravity"?


My również wybraliśmy się do kina, całą rodziną. Chcieliśmy bardzo zobaczyć ten film, gdyż mój mąż spotkał jednego z konsultantów filmowych dosłownie kilkanaście dni temu, podczas salonu, który jego firma Konica Minolta robiła w salonach Porsche.
Konica ma taki zwyczaj, że na każdy większy salon zaprasza tzw : «  ciekawą osobę » i tym razem był to naukowiec z Aerospace valley. Opowiadał o swojej pracy i o tym filmie, o dokładności z jaką został zrobiony, o wierności danym naukowych itd.

Pamiętam, że Steph wrócił zafascynowany z tego wykładu.





I film jest… niesamowity ! To przede wszystkim niezwykłe, bardzo rzadkie w kinie doświadczenie zmysłowe ! Ten film się przeżywa i chłonie całym sobą. Po raz pierwszy dostrzegłam w końcu użyteczność wersji 3D. Ten film trzeba zobaczyć w tym wymiarze i w wersji kinowej, żaden odbiornik TV nie odda tak precyzyjnie nakręconych scen, których nagość paradoksalnie przekazuje ogromne porcje emocji.



Ten film to spotkanie, ostateczne spotkanie człowieka giganta z człowiekiem pyłem, « nieznaczącą » cząstką kosmosu. To spotkanie też człowieka z samym sobą z jego wnętrzem i ogromem, który go otacza. I ten a właściwie te obrazy spotkania są przepiękne, bo jak dla mnie, całkowicie prawdziwe w swej wielkości i małości. Człowiek wobec nieskończoności ale wciąż w horyzoncie skończoności- ziemii. Człowiek wobec niebytu i wobec bytu, jego końca, ludzkiej śmierci.

¾ filmu to gra jednej aktorki… w ciszy przestrzeni jej emocje, oddech, myśli… niesamowita gra Sandry Bullock, może kolejny dla niej Oskar ?



Rozczarowanie ? Tylko jedno… koniec filmu, zbyt szybki, zbyt konwencjonalny i zbyt tradycyjny w porównaniu do całości.



Ten film nie pozwala oddychać normalnie. Wszyscy w trójkę tego doświadczyliśmy ! Jakaż radość wieczorna znaleźć się wieczorem w swoim łóżku. Na ziemii ! Cudowne bowiem jest to miejsce. Mnie osobiście ta przestrzeń kosmiczna napawała nieustannie niepokojem, dręczyła. Mój syn był nią całkowicie zafascynowany – postanowił zostać kosmonautą ! Mój mąż wracając do domu chwycił mnie za rękę i powiedział : «  Jak fajnie się idzie po ulicy, wśród drzew i jak cudnie zadrzeć głowę do góry i pomyśleć o tych, którzy może teraz nad nami krążą »…


 

poniedziałek, 28 października 2013

To było trzy lata temu…

To było trzy lata temu…

Październikowy ciepły dzień. Byłam z mężem w Pornichet, nad oceanem, Antek miał wakacje, jak w tym roku, i był u dziadków, niedaleko 150 kilometrów od nas. Po szybkim obiedzie położyłam się na chwilę w sypialni, z książką, którą chciałam skończyć tego jeszcze dnia. Nagle zadzwoniła moja komórka a w niej głos mojego brata: “Dziadek odszedł, dzisiaj koło południa”.



Czekałam na tę wiadomość. Od miesięcy znikał w oczach. Gdy żegnałam go w sierpniu wiedziałam, że widzę go ostatni raz. Jednakże wtedy, w ten czwartek rozmawiałam z nim jeszcze rano. Nic prawie nie powiedział oprócz “Oj Agusia, Agusia… kocham Cię”. To ostatnie wysapał już ciężko… a ja go zasypałam moim słowami by pokryć niepewność i strach. Zmarł kilka godzin później.







Spakowaliśmy się w kilka minut. Jadąc samochodem do Rennes czułam się taka sama… samiuteńka. W domu teściów w tym czasie nie było ani komputera ani połączenia internetowego ani taniego telefonu a ja musiałam w kilka godzin załatwić masę spraw. Dobrze, że miałam dowód ze sobą i nie musiałam wracać do Bordeaux, 500 km na południe by wziąść dokumenty… Ewakuowaliśmy się do brata teścia, do wioski obok by z jego domu załatwić wszystkie formalności. Biletu na zajutrz lotniczego nie dało się już kupić on line, było mniej niż 24 h do wylotu, pogrzeb w sobotę a ja byłam ponad 2000 kilometrów dalej. Bilet kupiłam przez telefon. Kwiaty zamówiłam przez telefon. Z rodziną rozmawiałam przez telefon.



A na sobie miałam różową budrysówkę… różową budrysówkę na pogrzeb…



Następnego dnia o świcie wsiadłam do TGV, dojechałam do Paryża, stamtąd autobusem na lotnisko. Pierwszy samolot do Warszawy. W nim napisałam za jednym pociągnięciem tekst, który miałam wygłosić na mszy pogrzebowej. Była w jakimś innym świecie… W Warszawie czekanie, drugi samolot do Poznania spóźniony… W końcu dotarłam… Podróż trwała od 5 rano do 21 z minutami. Na lotnisku czekał brat. Okazało się, że pędzimy na dworzec, odebrać kuzyna z Warszawy… na dworcu informacja, że pociąg spóźniony…



Pomimo zmęczenia i tak nie udało nam się zasnąć tej nocy… gadaliśmy wspominaliśmy… W sobotę rano wyjazd do Wałcza… Pogrzeb najukochańszego… Jeszcze kilka lat temu mówiłam bliskim, że nie wyobrażam sobie jego odejścia… dziś już trzy lata żyję obok niego, obok tej innej rzeczywistości, którą chciałabym dzielić i dotknąć, ale chyba nie nadszedł jeszcze na nią mój czas.



Czuję dziadka oddech na szyi, jego uśmiech przedziera się przez to coś niewysłowione co nas dzieli.



Przytulam Go dziś mocno i szepczę… kocham Cię… zawsze cię kochałam i zawsze będę Cię kochać…




 

niedziela, 27 października 2013

Moj urodzinowy obiad w 2* Michelin , w Zamku Cordeillan-Bages - fotoreportaz

 

Mój urodzinowy obiad w 2* Michelin, w Zamku Cordeillan-Bages 1




To była ta niespodzianka długo przede mną ukrywana. Jeszcze wczorajszego poranka mąż wspominał coś o Adamskim, Gabrielu… POlaku z pochodzenia, prowadzącym w Bordeaux znakomitą restaurację na Placu Giełdowym. Byłam więc prawie pewna, że pójdziemy tam. Jednakże po wejściu do samochodu okazało się, że wiozą mnie i wiozą. Domyśliłam się gdzieś w połowie drogi jak zupełnie czytelne stały się znaki na Pauillac, że jedziemy w stronę ujścia Garonny do Atlantyku. Już w zeszłym roku marzyłam by zjeść coś u Jean-Luc Rocha, byłego ucznia znanego w całym świecie Thierry Marx, który prowadził przez lata restaurację w Cordeillan-Bages. Jak się okazało, że parkujemy przed zameczkiem z XVII wieku miałam szeroki uśmiech na twarzy…


Miejsce przepiękne, malownicze, łączące w sobie tradycję winnic i francuskiego klasycyzmu z nowoczesną kuchnią opartą na emulsjach i innych espuma’ch.
 
 
 
 
 


2 gwiazdki to nie byle jakie odznaczenie ! Takich restauracji jest zaledwie 100 na świecie, większość we Francji i w Japonii, kilka w USA. W Polsce niestety nie ma jeszcze ani jednej choć jak mówił w ostatnim wywiadzie pan Modest-Amaro marzy mu się druga gwiazdka… bo on jako jedyny ma u nas w kraju pierwszą!


 


Zamiast słów jednak niech powiedzą coś o tej kuchni zdjęcia…


Zapraszam na szerszy fotoreportaż …


A z informacji praktycznych: Zamek należy do sieci Relais et châteaux, znajduje się tutaj hotel 24 pokoje i suit yod 203 euro w górę za dobę, śniadanie kosztuje 28 euros, obiad od 90 euros w górę, menu dziecięce 15 euro tylko ! Restauracja i hotel są zamknięte w okresie zimowym, gdyż położone wśród zamków Médoc związane są z turystyką oenologiczną.


Na zdjeciu tytulowym Amuses-bouches czyli drobne przystawki: cromesquis, tartar z wolowiny z pesto, mini-tarteletki z orzeszkami ziemnymi pokryte galaretka z kokosa. Po czym na stol, po wizycie Sommelier i wyborze win wjechaly takie oto kule porcelanowe a w nich:
 
 a w nich tartar z ryby "Maigre" nie wiem jak po polsku?, zatopiony w emulsji z kalafiora i pokryty espuma z marakuji - jednym slowem "niebo w gebie"!
 
podano rowniez pieczywo, w kilku rodzajach oraz
cztery rodzaje masla: z yuzu, z pieprzem baskijskim czyli Piment d'Espelette, z jakims kremem i to czwarte? niestety juz nie pamietam!
 
na przystawke podano specjalnosc szefa: jajko mollet w musie z sera Comté, do tego paleczki chorizzo... to bylo przepyszne i ta mieszanka struktur... mniam...
 
 w miedzyczasie Antek przebiegl sie po tarasie, wsrod winnic...
 

Dzieciece danie glowne: poledwica wolowa, ziemniaki sautés, purée z pasternaku z brunoise z warzyw.

I nasze danie glowne: jagniecina faszerowana lekko suszonymi pomidorami i oliwkami, purée z pasternaku, grzyby Trompettes de la mort, brukselka...
 
Czas na deser - ten byl Antkowy, wokol czekolad... nasze dwie myszki
 
 a ten byl nasz! caisto orzechowe, mus z mango, purée z dyni oraz bita smietana kasztanowa...
 
 
i jedno napisze dzis bym  z checia pojechala tam jeszcze raz!
 
tradycyjne cannelés i czekoladki do kawy
 
 
po takim obiedzie nie ulega najmniejszej watpliwosci, ze jedzenie jest SZTUKA... i ze mam sporo postepow do poczynienia w tej dziedzinie!

piątek, 25 października 2013

mam problem... z tozsamoscia

Mam problem… z tożsamością
Nie od dzisiaj, nie od wczoraj, od bardzo dawna… Wracam ze szkoły samochodem do domu, gdy wsiadam, automatycznie włączam odtwarzacz CD albo USB… lecą polskie piosenki. Śpiewam, drę się czasami na całe gardło nie tylko po to by odreagować ale też po to by poczuć… Kim jestem !



Brzmi dziwnie ?



Nie wiem jak dobrze ubrać w słowa to chcę powiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że każde urodziny, imieniny czy Święta są dla mnie zawsze « ciężkim przeżyciem ». Tymi dniami, które powodują, że mam doła. To tak jakby powracający bumerang uderzał cię z impetem w głowę.



Mało kto to rozumie…



Wczoraj zadzwoniła z życzeniami Francesca, moja była sąsiadka z podparyskiego Clamart, Włoszka… ona zrozumiała od razu :



« Nie martw się jutro będzie lepiej – powiedziała na wstępie, co roku ba kilka razy w roku to samo, tępy, niewysłowiony ból, gdzieś w środku, miejsce niezidentyfikowane, natężenie zależne ». Roześmiałyśmy się.



Mój mąż, jego rodzina i pewnie moja w Polsce też nie tylko nie rozumie, ale jeszcze ją to denerwuje ! Bo jak to tyle masz, wszystko pięknie, cacy, mąż cię kwiatami prezentami obsypuje… czegoż możesz chcieć więcej ?







Nie wiem… sama nie wiem…



Rozmawiałam z Alicją, Polką, przyjaciółką z Rennes… ona czuje to samo, rozumie… ten brak całości, spójności, ta dziura, której niczym nie udaje się zapełnić a jak już się ją trochę zasypie to ubywa z drugiej strony… Jakby twoje ciało było serem z dziurami, nie do zatkania, nie do zasypania. Nie to nie ciało choć boli fizycznie, to dusza, duch, duchowność, to coś co o tobie stanowi.







W zeszłym roku, na lekcjach medytacji w pełnej świadomości byliśmy prowadzeni głosem terapeutki. Przy jednym z ćwiczeń myślałam, że wyjdę z siebie! Mieliśmy przyglądać się naszym myślom, patrzeć na nie, na ich swobodny przepływ. Głos terapeutki brzmiał po francusku… moje myśli zapisywały się po polsku! Nie, nie od razu, po kilku minutach… jej głos drażnił mnie tak bardzo, że wstałam i wszyłam z Sali. Gdy skończyli ćwiczenie zawołali mnie do środka. Wytłumaczyłam… płakałam tam, bo strasznie mnie to bolało. Tak jakby ktoś tymi francuskimi dzwiękami, które uwielbiam notabene, posługuję się nimi na codzień, celował we mnie jak kulami.



Terapeutka zamyśliła się i powiedziała: “ to bardzo wiele mówi o tobie, o twojej tożsamości, wartościach”.







Urodziny… stosunek życzeń otrzymanych w różnej formie wygląda następująco 1/10 z Francji, reszta z Polski, od Polaków i innych obcokrajowców!



Pytam dzisiaj męża, czy nie sądzi, że jest to wyraźny indykator, wskaźnik, znak czegoś ważnego?



Zdenerwował się… Nie mogę z nim na ten temat rozmawiać.



Umówiłam się z terapeutką, tą od medytacji, na poniedziałkowy wieczór…







Wiem, może większość z was powie, że nie mam innych problemów, że sobie coś tam wymyślam, że lepiej w takim wypadku zająć się pracą itd, itd… niestety te argumenty do mnie nie przemawiają! Ja muszę to zrozumieć!!! Muszę w końcu rozwiązać te supły, który mnie uwierają!



Tylko jak?



A za wszystkie życzenia ogromnie, ogromnie DZIEKUJE!

prezent wczorajszy, moze zdjecia bede lepsze robic?

czwartek, 24 października 2013

List do siebie samej na 40-ste urodziny

 
Tak, to już dzisiaj, za kilka godzin zacznę odliczać czas od czterdziestu i zera, później będzie czterdzieści jeden…
Urodziłam się około godziny 19, nikt jednak nie wie dokładnie, o której, gdyż poród mojej matki był wyjątkowo ciężki. To było w szpitalu w Kołobrzegu, w 1973 roku, w środę. Moją mamę potraktowano w ten dzień jak śmiecia. Salowa krzyczała, że “ po co dawała skoro teraz się drze! Zamknij się!” -  wołała. Lekarze badali nieustannie bez znieczulenia powodując tym samym nieustające omdlenia mojej matki. Tylko jedna kobieta, starsza położna głaskała ją po twarzy dodając otuchy. Byłam dzieckiem przenoszonym, ponad 2 tygodnie… ogromnym! Bo ważyłam 4700 w dniu urodziń choć dziś do najpotężniejszych kobiet nie należę. Byłam dzieckiem lekko podduszonym. Myślę, że ten dzień nie był łatwy ani dla mojej mamy ani dla mnie samej. Miałam też być Natalią…
Coś mi w duszy zostało z tych przeżyć?
 
Moi rodzice, intelektualiści w Polsce Ludowej nie cieszyli się żadnymi względami, wręcz przeciwnie. Mieszkali na sublokatorce, w wynajętym pokoju u rodziny noszącej popularne nazwisko Grochowiaków… nie mieli prawie nic a moje pojawienie się na świecie zostało uczczone zakupem kilku szklanych butelek, gumowych smoczków, wózka i chyba jakiegoś koca czy kołdry, o których do dziś słyszę.
Jednym słowem urodziłaś się w biedzie choć rodzice na ciebie czekali i kochali cię od pierwszego wejrzenia – no jak już doszła mama do siebie a tata przyzwyczaił się do twojej “ogromnej głowy”, która napędziła mu stracha!
 
Pierwsze miesiące i lata nie należały do najłatwiejszych. Sublokatorka, nieustanne zmienianie niań bo wtedy profesjonalnych nie było, a były to tzw: starsze panie, czasem palące czasem pijące, czasem niemowlę same w domu pozoostawiające… aż tata drzwi balkonowe u jednej takiej wybił jak mnie samiutką w wózku płaczącą pooglądał a ona? Cóż w kolejce stała, za czymś tam, jak to w tamtych czasach codziennie bywało. W wieku 3 miesięcy zaliczyłaś też samotny, miesięczny pobyt w szpitalu koszalińskim na oddziale chorób zakaźnych – a zapalenie płuc to było. Do dziś ten pobyt odbija ci się kochana! jak na psychoanalizie jeden znany specjalista stwierdził, ale cóż pozostań optymistką co cię nie zabiło to cię wzmocniło?
Czyżby?
 
 
 
Później już było trochę lepiej… byli dziadkowie i ten najukochańszy do końca! Wakacje u nich i nawet dość długi jeden pobyt, gdy tata twój w Indiach przebywał i pół Azji samochodem marki Star przejechał  a ty u dziadków… choć łez też nie brakowało bo braciszek twój, młodszy z mamą mieszkał w innym mieście a ty u dziadków sama.
Tata wrócił, któregoś poranka, pamiętasz dokładnie ten moment, gdy wszedł do mieszkania – jednopokojowego, w którym mieszkaliście w czwórkę? Obładowany był strasznie, jego broda i wąsy myliły tropy, ale to był on!
 
Gdy urodził się Paweł, drugi brat, mogliśmy w końcu opuścić kawalerkę. Rodzicom przyznano mieszkanie w blokowisku, całe 46 metrów na 5 osób. Co to było za szczęście. Pamiętasz jak goniliście się z mamą w ciąży po tak wielkim mieszkaniu? Wydawało ci się ono ogromne! I ta ciuchcia rodzinna z pokoiku do pokoiku, z kuchni do łazienki, gdzie nie dało się już wykręcić.
U dziadków to była inna bajka… mieszkanie 137 metrów, olbrztmi ogród, strych, piwnica, podwórko i ich dwoje. Szkoda, że nie mieszkaliście wtedy w tym samym mieście. Może można było się zamienić?
Tam były te szczęśliwe momenty. Jakiś bardzo manichejski był wtedy twój świat? Dobro i radość w Wałczu, kłopoty, niepokoje, kłótnie rodziców w domu. Czasem, owszem zdarzało się i coś dobrego, ale z dzieciństwa rodzinnego domu pamiętasz niepokój, ból brzucha ciągły, łzy mamy, wściekłość taty i psoty  z braćmi. Z nimi zawsze było cudnie, trzymaliście się razem!
 
Najbardziej nie lubiłaś zim. Horror zimna, popękanych ust, zmarźniętych dłoni, stop i te rajstopy! Pamiętasz te rajstopy kłujące, opadające bez przerwy jak obwarzanki? Paczki świąteczne w pracach rodziców: podeschnięte galaretki, wyroby czekoladopodobne, czasem kwaśna pomarańcza? Kapelusze z papieru i za małe sukienki, kozaki do reszty stroju w ogóle nie pasujące… Jak to wszystko jest daleko! Jak cho   lernie daleko!!!!
 
 
Tak samo te karteczki różnokolorowe 500 g mięsa z kością, 1 kg cukru… I ty trzymająca je w ręku “ Pani tutaj nie stała!” “ No dziecko posuń się wreszcie!”…
 
Pamiętasz szkolną szatnię w podstawówce numer 5 w Koszalinie i ten woreczek z kapustą kiszoną zakupiony w samie na przeciwko z ćwiartką chleba? Z Moniką i z Beatą zajadałyście się tym rarytasem jak drugiego dania na szkolnej stołówce zabrakło dla was choć opłacone było?
 

 

 

 
Wakacje w tamtych czasach to były wyjazdy do babci, kilka kolonii, jeden obóz harcerski, później oazy… I raz ten wczasy co tato dostał w przydziale, całe 2 tygodnie! Nad Bałtykiem… ładnie wtedy było choć miałaś już 15 lat, czerwony dwuczęściowy kostium i krótkie włosy. Pannica, wzorowa uczennica, od lat, świadectwa z paskiem, pianino, dziecko nie sprawiające żadnych problemów wychowawczych… Żaden punk czy inny hippis… grzeczna dziewczynka!
 
W końcu lata liceum, ekstra, super! Byłaś gospodarzem klasy, śmieszką Ziutą, którą lubiano… I zachłyśnięcie się Paryżem w 1991 roku, pierwsza wymiana, pierwszy raz pod Wieżą Eiffel’a z Izą! Szaleństwo absolutne szaleństwo. Marzeń pełna głowa ale puste kieszenie i psychika zza żelaznej kurtyny… nieświadoma, niedokształcona, pogubiona, zakompleksiona.  Sierotka Marysia, która marzyła by być kimś? Tylko to Kimś… co miało oznaczać.
 
Wiele twardych ciosów, dramatów mniejszych i większych, przyśpieszony kurs dorastania i dojrzewania… Grzeczna dziewczynka nie może być już non stop grzeczna bo niegrzeczni ją spożyli i wydalili to co zostało!
Wzmocniło cię to?
 
Pewnie bez problemu obeszłabyś się smakiem… ciut więcej szczęścia, i może pewne sprawy potoczyłyby się inaczej?




Dziś masz 40 lat, o przepraszam 39 lat, 11 miesięcy, 30 dni i 20 godzin, około. Uśmiechasz się do siebie, szeroko… twój syn ma inne dzieciństwo, ty masz inną dorosłość niż ta twoich rodziców… czy dziadków. Twój dom nie przyprawia cię o ból brzucha, to miejsce radosne, ciepłe, gdzie możesz spokojnie położyć wciąż młodą głowę. Lubisz je! Ba kochasz je!

I choć wiele w nim brakuje i wiele osób w nim dzisiaj brakuje to jednak są…

Jesteś kobietą, dojrzałą, ładną, momentami szczęśliwą, z rzadka zalewającą się łzami. Gdy patrzysz wstecz widzisz wiele piękna i dokonanych rzeczy, gdy patrzysz w przyszłość widzisz zapełniony po brzegi kalendarz, mnóstwo planów, projektów i siebie samą za kolejne 40 lat, radosną spełnieniem.

 

Czy mogłabyś umrzeć dzisiaj?

 

Mogłabym… ale skoro te 40 lat minęło to może czas na następne 40, 50 a może nawet 60?

 

Całuję cię mocno!

A teraz idź w końcu i dokończ te CZEKOLADOWE EMOCJE… bo rodzina i przyjaciele chcą byś na nich dziś, symbolicznie, 4 świeczki zdmuchnęła!

wtorek, 15 października 2013

"Dzień spódnicy” czyli à propos Dnia Nauczyciela

“Dzień spódnicy” czyli à propos Dnia Nauczyciela



 
 

 

W ostatni week-end obejrzeliśmy z mężem film, nakręcony w 2009 roku z Isabelle Adjani w roli głównej, poświęcony pracy nauczycieli w tzw : trudnych szkołach czyli ZEP – Zonach edukacji priorytetowej.

Adjani gra w nim panią Sonię Bergerac, nauczycielkę francuskiego, nauczycielkę ze stażem.

Ten film jest SZOKIEM… doza agresji i przemocy płynąca z ekranu nie pozwoliła mi spokojnie spać.

 

Sonia Bergerac przychodzi do szkoły w spódnicy, za kolana… choć dyrektor szkoły jej to odradza.

Sonia Bergerac nie chce by uczniowie nazywali ją « ku… »

Sonia Bergerac chciałaby tylko móc normalnie, spokojnie przeprowadzić lekcje.

Sonia Bergerac się boi… bierze antydepresanty jak się okazało 80% Francuskich NAUCZYCIELI je bierze !!!! sic !

Sonia Bergerac przez przypadek znajduje broń w plecaku jednego ucznia… i

Decyduje się potraktować swoich uczniów jak zakładników…

 

 

W tych warunkach, z pistoletem na skroni udaje jej się po raz pierwszy ich uciszyć i przeprowadzić « normalną » lekcję. Sytuacja jednak, dramatyczna, będzie kosztowała i ją i jednego ucznia życie.

To oczywiście niezwykle drastyczny obraz tego co się dzieje w niektórych francuskich szkołach… Takie niestety istnieją.

Nauczycieli się ośmiesza, potrąca, traktuje jak śmieci.

System kar czy sankcji jest tak ograniczony, że nauczyciel nie może NIC zrobić wobec ucznia, który np : rzuca swoim plecakiem czy przyborami, nie pracuje i krzyczy na lekcji… bo nie można go prawnie wyrzucić z klasy, stosowanie kar typu « daje ci dodatkową pracę » nie działa bo uczeń odmawia jej wykonania, zmuszenie go do przyjścia na dodtakowe godziny w szkole musi być zaakceptowane przez rodziców… a ci zazwyczaj nie akceptują albo milczą.

Nauczyciel ma związane ręce… żadnej możliwości… może pomilczeć, nie przeprowadzać lekcji… co też większość moich kolegów pracujących w takich szkołach czyni, bądź przebywać na zwolnieniu lekarskim miesiącami.

 

Dyrektor szkoły nie ma władzy w szkole, nie jest zwierzchnikiem nauczycieli… jego rola w stosunku do dyrektora polskiej szkoły jest niezwykle ograniczona.

 

Wracając do filmu, obraz ten porusza wiele różnych kwestii związanych z francuskim szkolnictwem jak  na przykład zupełnie niejasną zasadę laickości szkoły… która w dość sztuczny sposób zamiast rozwiązywać problem tej natury jeszcze bardziej i silniej je krystalizuje… rodząc konflikty.

Dramatyczny wydźwięk mają pokazane w tym filmie sceny gwałtów gimnazjalistek, nakręcone przez ich gwałcicieli = kolegów z klasy i z bloku a przekazywane dalej na telefonach komórkowych…

 

Pomimo napięcia, łez i sporej dozy agresji warto zobaczyć ten film, gdyż pokazuje on rzeczywistość francuskich szkół w tzw : trudnych peryferiach, w gettach, które stworzyli sami Francuzi, a których problemy co jakiś czas dotykają całego społeczeństwa.

 

niedziela, 13 października 2013

Tenisowy turniej rodzin

Tenisowy turniej rodzin

 
Po raz 9-ty odbył się w klubie, do którego należymy czyli Primrose. Sponsorem turnieju był lokalny Macdonald, jest ich kilkanaście, które jak się okazało należą tylko do jednej rodziny choć to franczyzy.

Grali tatusiowie z synami, z córkami, kilka mam też choć zdecydowanie mniej, bracia razem, siostry i nawet dziadek z wnuczką i z wnukiem. Razem ponad 160 osób grających. W klubie gra około 600 dzieci. Dorosłych jest ponad 2000… więc % w sumie niewielki.

Zabawa jednak była przednia i wczoraj i dzisiaj pomimo ulew intesywnych i chłodu… Właściwie stanowiły one dodatkową atrakcję jak nagle trzeba było ewakuować korty i przenosić się na te pod dachami.
 
Mój mąż i Antoś grali i wczoraj i dzisiaj. Dotarli do ćwierćfinałów a Antek był najmłodszym uczestnikiem turnieju I tylko z tego tytułu dostał dwa bilety na przyszły rok na Roland Garros. Leży teraz w swoim pokoju na dywanie I wpatruje się w nie bo jest zachwycony!

W sumie rozegrali 6 meczy, 3 przegrane, 3 zwycięskie. Jako ćwierćfinaliści też dostali nagrody… 6 darmowych posiłków w Macdonaldzie, torbę sportową, czapeczkę z daszkiem i koszulkę z krótkim rękawem. Z tego Antek cieszy się dużo mniej by nie powiedzieć, że jest wręcz rozczarowany… Dlaczego? Nie wiem za bardzo.
 
O 16h30 w klubie pojawił się mer naszego miasta, pan Alain Juppé z małżonką oraz świtą senatorów lokalnych i deputowanych. Symbolicznie, ponieważ lało, małżonka byłego ministra i premiera przecięła wstęgę inaugurując tym samym dwa nowe korty typu quick. Pan mer wręczał nagrody i ściskał prawice… w ogólnym rozgardiaszu i wybuchach radości… później były wina, szampan, dla dzieci Cola i soki oraz tradycyjne w Bordeaux Cannelés!  Mniam, mniam…

W środę jak mi się uda porobię zdjęcia klubu, będzie mniej ludzi bo to jeden z najstarszych klubów tenisowych we Francji a najstarszy w Bordeaux i w Akwitanii…  jest piękny I bardzo lubimy tam jeździć.
 

sobota, 12 października 2013

Week-endowo i nauczycielsko


Week-endowo i nauczycielsko

 

Week-end pod znakiem deszczu i jesiennego zimna… bo tak zimno nie było już chyba z 5 miesięcy a może i 6. Nie przeszkadza to moich chłopakom być maksymalnie zaabsorbowanym tym co do zrobienia, planami…

Dziś zaczęliśmy dzień o 7h30. Przy sobocie… Antek nie śpi, energia w nim kipi! Smaczne śniadanko bo z goframi, owocami, kakao… Na 9h polecieli na basen… około 10h wrócili. Mój mążzdążył zetrzeć kurze z domu i o 10h30 już ich nie było bo od 11 h konserwatorium muzyczne Antka… aha zdążyliśmy jeszcze do kuzynki Antkowej zadzwonić bo dziś 13 urodziny obchodzi !

Mąż zawiózł dziecko na muzykę i od razu stamtąd ruszył do punktu odbioru zakupów Auchan Drive, które przywiózł do domu. Pojechał natychmiast do biblioteki, ja rozpakowywałam. Na 12h30 pojechał znów po Antka I o 12h50 już jedliśmy obiad… dziś Hachis parmentier z kaczki pieczonej i sałata…

 

O 13h30 znów ich nie było i nie ma do tej pory bo są w klubie tenisowym na turnieju rodzin “ Ojcowie grają z synami”… Turniej trwa jeszcze jutro… popołudniu rozdanie nagród i spotkanie z merem miasta a byłym premierem panem Alain Juppée, którego zresztą już znamy. Jutro wybiorę się z nimi na popołudnie w klubie… koleżanki się zapowiedziały, że będą to poplotkujemy!

 

Na wieczór mamy film, w domu tym razem, nie w kinie, “ Dzień spódnicy” z Isabelle Adjani w roli nauczycielki, która ma dosyć wyzywania od “ku…” I znajdując broń w tornistrze jednego z uczniów zaczyna ich właśnie terroryzować. Smutna ilustracja dzisiejszego, francuskiego szkolnictwa na peryferiach czyli w tzw: ZEP – Zonach edukacji priorytetowej…

 

Modlę się każdego dnia by mnie tam nie wysłali bo w przeciwnym wypadku idę od razu na długieeee zwolnienie chorobowe… Tak zamierzam oszukać państwo i system bo moje własne zdrowie jest dla mnie ważniejsze niż uczciwość w tym wypadku.

Można polemizować…

 

A w szkole? Jak dla mnie wszystko ok… idzie dobrze choć zmęczenie solidne daje się już we znaki? Na całe szczęście za tydzień mamy 2 tygodniowe wakacje, nadgonię z programme, coś przygotuję może odpocznę? Nadzieja zawsze umiera ostatnia…

Wczoraj moja koleżanka po fachu, 26 letnia… zemdlała podczas lekcji, przed tablicą… Lekarz szpitalny I szkolny orzekł, że to już “burn out”… po 6 tygodniach pracy…

 

Współczuję jej bardzo! Z drugiej strony rozumiem nieco bo trochę ona sama zawaliła sprawę… je byle co i byle jak… co chwilę widzę jak z torby przepastnej wyciąga bułki, ciastka… sama przyznała ostatnio, że gorące posiłki je raz na 3 dni bo gotować nie umie i rzekomo czasu nie ma? A poza tym sport… nie uprawia żadnego tylko pracuje i zajmuje się domem… nie ma gdzie upuścić tej presji, napięcia… nic dziwnego, że płaci za to zdrowiem.  Wiem, wiem, nie zawsze jest łatwo…

 

Ja się jakoś trzymam ale na dietę bardzo uważam to raz i medytuję i zmuszam się do biegania, pływania. Inaczej też bym już dawno padła, nie dałabym rady.

8 lekcji w poniedziałek, 8 w piątek, z tego 12 nowych lekcji do przygotowywania w każdym tygodniu, co wtorek i w co drugą środę szkolenia na uniwersytecie i w kuratorium – średnio 10 godzin w tygodniu… plus rodzina… po prostu mam wrażenie, że pracuję non stop, cały czas z krótkimi przerwami. Kasa minimalna, wysiłek maksymalny. I jeszcze zdarzający się czasami ten brak szacunku: “ nauczyciele? Nic nie robią! Maja tyle wakacji…” oczywiście to mówią ci, którzy nauczycielami nigdy nie byli i pojęcia o zawodzie nie mają… cóż…

środa, 9 października 2013

Obkupiłam « nieco » Antka

Obkupiłam « nieco » Antka



 

Wracając z tenisa dzisiaj rano zatrzymaliśmy si na chwilę w centrum. Dostałam drogą pocztową kilka kuponów upustowych i miałam kilka rzeczy do kupienia. Po pierwsze buty na jesieź i zimę, bo jesieź, taka prawdziwa ma się zacząć i u nas w piątek : chłód , deszcz itd…

Co roku kupuję więc botki, trochę za kostkę, z nubuku, w tym roku granatowe… będą służyły do przyszłej jesieni. Kupiłam też jeansy, i granatowe spodnie z materiału, sweter wełniany w serek styl « college », czerwone polo z długim rękawem i niebieskmi wykończeniami, kilka bawełnianych golów pod swetry… to wszystko jak zwykle w Cyrillus. Do tego majtki i skarpetki – jak to dziecko szybko rośnie i też jak zwykle w Petit Bateau…  Kutrki na zimę mam dwie dla niego i dwie na jesień pikowaną od Ralph’ż Lauren’a, którą dostał od swojego chrzestnego – ja tak drogi ubrań i markowych dla dzieci nie kupuję, oraz kurtkę z Bretanii na deszcz… tę dostał od teściów.

 

Do zestawu dodałam mu : ampułki oligosoli : Złoto, Srebro i miedź – ma kurcję na 14 dni by wzmocnić odporność i pudełko witamin, minerałów i probiotyków Bion 3 Junior… na 3 miesiące, po ampułkach… nie chcę by chorował więc wzmacniam. Za kilka tygodni, pod koniec października zaszczepimy się jeszcze na grypę.

 

Przy okazji skorzystałam też z drobnej promocji dla siebie i kupiłam sweterek w serek, kaszmir 100% w dość intesywnym kolerze cyklamenowego różu… Witaminki Bion 3  dla dorosłych, ampułki soli dla dorosłych, krem do ciała Caudalie i krem do twarzy bo czas skończyć z BB a przejść na coś skuteczniejszego więc mam Redermic C z witaminą C i kwasem hialuronowym od La Roche Posay – bo uwielbiam apteczne kosmetyki za skuteczność i niskie ceny… podobnie jak Caudalie. Tylko podkład będę musiała zakupić w perfumerii… co polecacie ? Kończę właśnie Lancome visagiste mam go od ponad roku taki jest wydajny… ale została mi kropelka…

 

Tak więc u mnie dziś zakupowo i sportowo bo po obiedzie na golfa muszę wiezć a teraz religję w domu mu zrobić bo przyszło mi nauczać katechezy w domu, nie ma grupy dla Antka przy naszej parafii… i obiad i zadania domowe… życie…

niedziela, 6 października 2013

« Blue Jasmine » czyli ostatni film Wood’iego Alen’a

Wczoraj wieczorem byliśmy z mężem w kinie. Od zeszłego roku nasz syn zostaje już na kilka godzin sam w domu co pozwala nam na częstsze wyjścia i bycie tylko we dwoje. Jak był malutki to braliśmy zawsze baby-sitter teraz on sam już sobie tego kategorycznie nie życzy, bo jak twierdzi duży jest.



Z pewnością możemy mieć do niego pełne zaufanie bo jak dotychczas nigdy nas nie zawiódł i zachowuje się wręcz wzorowo. Z tego też powodu bo naszych wyjściach dostaje od nas część pieniędzy, które w przeciwnym wypadku zapłacilibyśmy baby-sitter.







Jaki jest ten film? Zakładając, że bardzo lubię filmy Alen’a i wszystkie oglądam… ten jest wyjątkowy, może nawet lepszy od “Match Point”. Przede wszystkim Cate Blanchette… gra tak, że od pierwszej do ostatniej sceny człowek jest wbity w fotel! Niesamowity talent uwypuklania wszelkich uczuć i przechodzenia w kilku sekundach od stanów euforii do kompletnego zagubienia i depresji.



“Blue Jasmine” to historia kobiety, Jasmine, która po małżeźstwie niezbyt udanym, gdyż pełnym zdrad i iluzji, aczkolwiek w sensie materialnym niezwykle bogatym, zostaje bez grosza przy duszy, opuszcza Nowy York by zamieszkać ze swoją przybraną siostrą w popularnej i biednej dzielnicy San Francisco. Jasmine cierpi na depresję, wciąż faszeruje się lekami, mówi sama do siebie stawiając czoła raz po raz okropnej rzeczywistości to znów zamykając się w świecie iluzji, poprzedniego życia. Ten ostatni preceder ją w końcu zgubi… tak przynajmniej kończy się ten film.



Wood’y Alen swoim zwyczajem niezwykle celnie zakreśla portrety bohaterów i klas społecznych, które ze sobą non stop konfrontuje. Mierność ludzkiej kondycji niezależnie od przynależności społecznej, ekonomicznej czy kulturalnej jest tutaj wątkiem przewodnim. Jej maz Hal okazuje sie zwyklym oszustem. Jej siostra zdradzajaca, niedojrzala panienka choc ma juz ponad 40 lat. Wszystkie pierwszo i drugo planowe role sa naznaczone tym aspektem miernosci...







Nie byłabym kobietą jednak, gdybym się nie zachwyciła w tym filmie strojami… elegancją, wnętrzami… Jasmine jest typową reprezentantką, gdy o te dziedzny życia chodzi, tzw: klasy wyższej – hm nie wiem jak ją po polsku dobrze określić? We Francji bym powiedziała BCBG, bogate, wykształcone, żyjące w centrum miast mieszczaństwo, dysponujące wiejskimi rezydencjami, grające w golfa, dyktujące pewne trendy…



Jej elegancja bije z ekranu! Torebka od Hermès, model Kelly, marynarka od Chanel, perły na szyi i w uszach, w bogatszych momentach diamenty też, spodnie znakomicie skrojone z mokasynami, jedwabne bluzki i niezwykłe eleganckie sukienki… fryzura, makijaż… po prostu typowa reprezentantka tej grupy społecznej w pełnej krasie. Choćby dla tych strojów i dla tej elegancji warto obejrzeć ten film…



Nawet w momentach wielkiego cierpienia, nawet zrujnowana, klasa tej kobiety przyciąga i zachwyca a Blanchette idealnie do tej roli pasuje… Kontrast z przyrodnią siostrą jest “grinçant” jak by napisali Francuzi…







Film wyjątkowy, warty obejrzenia…

czwartek, 3 października 2013

Aquagym i o tym jak waloryzuje moich uczniow

Na początek o przyjemnościach czyli o wyborze sportów na ten rok. Zapisałam się na gimnastykę w wodzie czyli na aquagym i na pływanie. Dyscpliny znane mi już od dawna ale praktykowane ze sporymi przerwami z braku, czasu, warunków, chęci. W tym roku znów się udało po ponad rocznej przerwie wrócić na basen. Basen mam 300 metrów za domem, ale godziny nie zawsze mi odpowiadały.



Teraz mam aquagym od 1 godziny do 4 godzin w tygodniu, w zależności od mojego osobistego wyboru bo cena jest ta sama i pływanie do 3 godzin w tygodniu. Na gimnastykę będę chodziła dwa razy na pływanie raz bo jest dużo nudniejsze. Już zresztą zaczełam! Dobrze bo zorganizowali nam zajęcia 4 razy w tygodniu wieczorami i 5 razy w tygodniu w przerwie na obiad. Więc można skorzystać i znalezc czas.



W week-endy tradycyjnie w niedzielę rano biegamy w parku, Antek jedzie obok nas na rowerze, i gramy raz albo w golfa albo w tenisa. Sportu więc mi nie zabraknie.







A dzisiaj? Właśnie skończyłam poprawiać 60 kopi… sprawdziany z jednej klasy, “fiches d’activité” czyli kartki z różnymi aktywnościami-zadaniami z drugiej. Pisałam już, że zaczęłam doskonalić się i szkolić w aplikowaniu map mentalnych i map heurystycznych w pedagogice. Pozwala mi to na ciągłą waloryzację pracy uczniów: indywidualną i grupową. Co drugą czy trzecią lekcjć zbieram ich kartki raz indywidualne raz grupowe i je oceniam. Są to bardzo dobre oceny gdyż zazwyczaj dużo im pomagam, pracują solidarnie w grupach i mają do swojej dyspozycji całą masę różnego typu dokumentów: stare plakaty, archiwalne filmiki wideo, mapy, dokumenty, tablice, statystyki, piosenki itd, itd…



Oceny te mają mniejszy koeficjent niż te ze sprawdzianów ale ich ilość pozwala mi na systematyczną waloryzację pracy uczniów.



Nie wiem jak jest w Polsce teraz, ale u nas wygląda to następująco:



-takie kartki są oceniane w systemie od 0 do 10 punktów i każda ocean liczy się jako 1 ( koeficjent 1)



- sprawdziany, samodzielne schematy i mapy oceniane są od 0 do 20 i ta ocena liczy się jako 2



- praca w grupach oceniana jest w systemie miesięcznym, punkty bonus i malus I liczy się jako 1, rozłożone na wszystkich członków grupy – co sprzyja współpracy, solidarności, wymianie



- aktywność ustna na lekcjach, zabieranie głosu itd… oceniane jest raz w ciągu trymestru i liczy się w systemie 2, na 20 punktów – zapisuję w ciągu każdej lekcji punkty odpowiednim uczniom.



Z tych wszystkich ocen powstaje średnia trymestralna.







Jednakże we Francji wielu nauczycieli nigdy nie daje uczniom 10 na 10 czy 20 na 20 ( szczególnie w naukach humanistycznych) twierdząc, że na to zasługuje Absolut… maksymalnie można mieć tylko 16 czy najwyżej 17 u nich.



Ja nie podzielam tego zdania i stawiam 20 na 20 za bardzo dobrą pracę. Uczniowie to uwielbiają…



Słabsi uczniowie mogą miec lepsze oceny dzięki tym kartkom, pracy w grupach czy udziale w lekcajach nawet jeśli sprawdziany napiszą nieco gorzej…







I choć czasami ledwo dyszę i nie nadążam to powiem wam, że UWIELBIAM tę pracę! I moich uczniów też!

środa, 2 października 2013

O tym jak mi dobrze w moim małżeństwie

O tym jak mi dobrze w moim małżeństwie



 

 

Nie zawsze jest dobrze, nie zawsze było dobrze… to co za nami wygląda jak dobrze łaciata krówka czy nakrapiana biedronka. Były bardzo trudne momenty niezrozumienia, konfliktów, warczenia na siebie nawzajem. Czasami było też tek, że pozostawał płacz w poduszkę i myśli czarne o separacji, o rozwodzie, o tym, że dalej się nie da, że w ten sposób się nie da.

 

Dziś jak patrzę na to z perspektywy lat i miesięcy mówię sobie jak dobrze, że się postaraliśmy ! Jak dobrze, że pracowaliśmy i dalej pracujemy nad sobą i nad naszym związkiem razem. Jak dobrze, że nie uległam pokusie wystąpienia o rozwód, separację, że nie spakowałam walizek ani swoich ani jego. Wydawało mi się wtedy, że to już koniec, że już nic, doszliśmy do bezzwrotnego punktu, do czarnej dziury, przepaści, która napawała strachem… Mówiłam o tym, pisałam o tym… Wiele osób tych bliższych i tych dalszych mówiło «  na co jeszcze czekasz ?; Odchodź !; To nie ma sensu ! »

Jak człowiek cierpi, szuka pomocy, radzi się i słyszy takie słowa to może łatwo im ulec. Dotyka dna, życzliwi radzą zrób to i to…

 

Nie, nie mam nikomu nic za złe. Wręcz przeciwnie. Jednkaże patrząc na tę historię małżeńską z dystansu i z dystansem jednego jestem pewna. Należy słuchać tylko i wyłącznie siebie. W sobie znajdować myśli, rozwiązania, refleksje, siłę, pomysły. Bo nikt stojący obok nigdy nie będzie obiektywny. I myślę też, że trzeba chcieć. Chcieć jasno spojrzeć na sytuację i na błędy. Samemu przyznać się do winy. Chcieć pracować nad sobą najpierw zanim się nie zabierze za pouczanie i naprawianie drugiej osoby. To wymaga pokory, mądrości z pewnością też, dużych nakładów czasu, pracy, energii i trochę finansów. Bo nie zawsze można sobie poradzić samemu. Czasem trzeba tej pomocy szukać.

 

Od kilku lat jest mi w małżeństwie bardzo, bardzo dobrze. Tak, kryzysy się zdarzają. Przeciwieństwo byłoby czymś nienormalnym. Ale, jakże często teraz jadąc gdzieś czy wracając do domu myślę sobie zaraz się przytulę, zaraz mu opowiem, wieczór będzie nasz, cudowny, spokojny czasem romantyczny…

Czuję się dobrze w moim domu, w moim związku, w mojej rodzinie. To jest miejsce i fizyczne i psychiczne, gdzie odpoczywam, gdzie mam na kogo liczyć… taki mój kokon czułości, miłości i dobroci.

I mówię sobie…

Warto było !!! i dalej jest warto się starać…

 

Mam koleżankę, mamę Klary, psychoterapeutkę rodzinną… spędzamy teraz razem środowe poranki jak dzieci grają w tenisa. Dziś usłyszałam od niej: “ jesteście cudowną parą… bardzo rzadko widzę tyle miłości i zrozumienia w związkach” I skrzydła mi urosły…!