sobota, 31 maja 2014

Wkurzonam...

Trwa kolejny długi weekend – Trzeci już w miesiącu maju, który obejmuje dni od czwartku do niedzieli a dla dzieci od środy do niedzieli ! Antoś miał po raz pierwszy wolne w piątek, mój mąż ma już trzeci most czy pomost… tylko ja bidula nie mam wolnego bo w każdy piątek moje liceum pracuje.







Choć pracuje to raczej zbyt wielkie słowo ! Raczej udajemy, że pracujemy, denerwujemy się, wkurzamy, skarżymy u dyrektora i jego zastępców. Niestety nic to zmienia.



Wczoraj spędziłam równo 7 godzin na czekaniu… Z 7 lekcji zdołałam i to połowicznie przeprowadzić jedną! W jednej klasie zjawiło się bowiem 7 uczniów  z 26 osobowego zespołu i to był rekord!







Na pozostałych było po jednej do trzech osób na mojej ostatniej godzinie od 14 do 15 nie było nikogo… Mogłam więc w końcu pojechać o tej 14h15 – tak kwadrans należy czekać… na zmiłowanie boskie chyba - do domu. Byłam zła, wściekła, rzucałam inwektywami gdzie popadnie i dzieliłam tę złość z moimi kolegami po fachu bo wszyscy byliśmy wczoraj zakładnikami systemu, więźniami naszej dyrekcji i naszych uczniów, którzy to sobie dzień pracy po prostu olali i pojechali na weekendy.







Bezsensowność tej sytuacji mnie przeraża. A jeszcze bardziej denerwuje mnie kompletny brak szacunku uczniów do ich obowiązkowego dnia pracy to raz, a dwa do nas nauczycieli, którzy siedzimy godzinami w szkole i na nich czekamy a oni nie są nawet na tyle uprzejmi by nas o nieobecności uprzedzić. Sprawa byłaby znacznie prostsza dla wszystkich.







Frustracja wczoraj więc tylko narastała i narastała a że mamy koniec roku i wystawiamy oceny to wiadomo jak to się odbije na uczniach na przykład na opisach zachowania, ocenach z aktwności indywidualnej i grupowej. Będą zaniżone co ja osobiście uważam za słuszne bo 3 piątki w maju i trzy razy powtórka z rozyrywki cóż… nie jest to poważne. Z drugiej strony myślę też, że Ministerstwo zawaliło sprawę nie decydując się na żaden długo weekend w maju a były 3 : ani na 1 maj ani na 8 ani teraz na 29 Wniebowstąpienie…







Ja też bym chętnie sobie pojechała, nawet z pracą na weekend… Moi panowie są już od środy wieczora w Paryżu. W czwartek byli na Rolland Garros, wczoraj w Disneylandzie a dzisiaj są na wsi, jadą zwiedzać zamek w Anette, wracaja jutro późno   i wkurza mnie, że nie mogłam z nimi pojechać, być z moją rodziną!  tylko dlatego, że… miałam jedną lekcję w piątek… eh…

środa, 28 maja 2014

Każda z naszych myśli...

« Każda z naszych myśli, każde z naszych słów KREUJE PRZYSZLOSC » - powiedziała kiedyś Louise L. Hay czy może napisała w swojej słynnej książce « You can heal your life ». Staram się  czasami bezwiednie, trzymać tej zasady. Nie zawsze tak jednak było. Było, minęło, nie powróci.



Gdy zalewa nas fala głupoty, rasizmu i nienawiści trudno nie reagować myślami i słowami, które niestety do najpozytywniejszych nie należą.







Pierwszy wstrząs w niedzielny wieczór… « Głupie Francuzy » ( tak sobie o nich, bardzo niepozytywnie myślę)  wybrały do Parlamentu europejskiego 24 czy 25 osób, które twierdzą, że z Europy należy wyjść, euro porzucić, granice zamknąć, obcych znad Sekwany wyrzucić i WTEDY zapanuje tutaj porządek, dobrobyt, problemy znikną, albo same się rozwiążą, kosz w sklepie się zapełni i może nawet płacić za niego nie trzeba będzie… bo przecież człowiek winien żyć tylko materią, myśleć tylko o tym czego mu brakuje i kto co dostał więcej zamiast jemu dać… Bo ten człowiek (popierający FN) rozgląda się grączkowo na boki, gdyż świat jest bardzo ale to bardzo niebezpieczny, ktoś tylko czyha na jego mienie i życie. Wróg ? gdzie jest ? Trzeba go znaleźć. Bo to, że jest, FN wie na pewno ? A jak go nie będzie… ?







W każdym razie z pewnością będzie dużooo, dużo lepiej. Oni to wiedzą i widzą,  tylko te 70% co to na FN nie głosowało jest głuche i ślepe.



Przerażającym w tym wszystkim jest, że tyle głosów na radykalną prawicę oddało młode pokolenie, ludzie przed 35 rokiem życia oraz oczywiście tzw: classes populaires czyli klasy niższe francuskiego społeczeństwa. Są one zresztą podzielone bo głosują albo na skrajną prawicę albo na skrajną lewicę.







Tymczasem po niedzielnych głosach oburzenia na politycznej wierchuszce… zawrzało. Znowu nas, czyli płacących podatki obywateli OSZUKANO I OKRADZIONO… Tym razem poprzednia, prawicowa ekpia, która to od miesięcy poucza i moralizuje…  nakradła ile wlezie. Przewodniczący ich parti, niejaki Copé, ma podobno pustynię teraz przemierzyc – “traversée du désert”…  innego wybiorą a jego szef, nadrzędny, w imię, którego oszukiwano i kradziono, były prezydent Sarkozy wiedział co w kraju się działo ba nawet co w Mali zmalowali, ale o tym kto dał mu tyle milionów na kampanię prezydencką NIE WIEDZIAL… biedaczek… ale brał. Skąd? Czyje? A co to za różnica.







W końcu nie on jeden! U socjalistów, czyli w parti PS też biorą, a raczej nie biorą tylko siedzą jak myszy pod miotłą bo pomysłu na to co z krajem i tak (durnym) społeczeństwem zrobić to nie ma. Najpierw podnieśli podatki, teraz znów obniżyli, 3 miliony osób mają nie płacić… nagle… a kasy puste?



“Francuzi nie mogą już czekać! Reformy teraz, od razu, energicznie”- powtarzał w niedzielny wieczór Valls, premier, a dwa lata temu prezydent Hollande… coś niby zaczęli ale co? I kogo to dotyczy konkretnie?



A zapomniałam pozwolili homoseksualistom śluby zawierać! Reforma jak reforma życia społecznego, ale gdzie są inne? I czy akurat ta była najważniejsza? Czy akurat ta dotyczy większości francuskiego społeczeństwa?



Strach się bać. Moi licealiści w wieku 16-17 lat już się boją. Zresztą nad Sekwaną to sport narodowy – boimy się : wrogów, czyhającego niebezpieczeństwa ( Tak w niedzielę chrzestna Antka z domami wartymi kilka milionów euros w podparyskim Vésinet,  też się bardzo boi, bo jak twierdzi w metrze musi opuszczać wzrok bo napadają, agresywnie patrzą… sic!), 16 latki boją się bezrobocia sic!!!, moja sąsiadka boi się, że ktoś do naszej rezydencji wejdzie pomimo trzech kamer na dole, wideofonu i zamkniętych na klucz drzwi, moi teściowe, nad podrenneskiej wsi boją się obcych… nikogo nie ma, same domki i wille, ani jednego nawet malutkiego bloczku, krowy na polach… ale same wiecie niebezpiecznie jest.







Obecnie przodujemy w konsumpcji antydepresantów w Europie, a może nawet na świecie, nie sprawdzałam… w kraju gdzie jest pięknie na każdym kroku, gdzie trzy razy dziennie można cieszyć podniebienie znakomitą kuchnią, gdzie muzyka i język swym śpiewem przyjemnie odbijają się w naszych uszach, gdzie jest potencjał, talenty… tak… “Każda z naszych myśli, każde z naszych słów kreuje PRZYSZLOSC”… strach się bać co zostanie wykreowane z takich myśli i z takich gestów jak ten niedzielny!

niedziela, 25 maja 2014

Ślub i śluby

Ślub i śluby

Wczoraj odbył się w Warszawie, w kościele Świętej Barbary ślub mojego kochanego brata, Pawła. Nie udało się nam na niego pojechać. Głównie z mojego powodu. Mój mąż może wziąć wolny dzień, mój syn może opuścić szkołę, tylko ja nie mogę nic z tym fantem edukacyjnym zrobić. Bałam się też podejmować ryzyko lotu w ślubną sobotę i z powrotem w niedzielę ze względu na fakt zbyt małego marginesu czasu pomiędzy lądowaniem w Warszawie a uroczystością ślubną. W razie drobnego opóźnienia czy kłopotu z połączeniem pomiędzy lotem z Bordeaux a tym z Paryża byśmy nie zdążyli. Było dokładnie 1h i 20 minut pomiędzy lądowaniem na Szopena a początkiem mszy w kościele, w centrum Warszawy.











Mój brat, jak sam stwierdził, ślubu przesunąć nie mógł. Więc wyszło njako.











Jednakże wczoraj cały dzień myślami byłam z nim i z Martą, byliśmy bo najmocniej płakał Antoś, że nie może być na ślubie wuja… Dziś już z braciszkiem pogadałam – odbyło się podobno cudownie… Moi rodzice też przy telefonie wydają siębyć zadowoleni. Choć rodzina się niestety podzieliła bo większość osób odmówiła przyjazdu do Warszawy więc byli tylko moi rodzice i mój drugi brat z żoną, który jest fotografem. Poza tym nasz kuzyn mieszkający w Warszawie z żoną oraz jedna kuzynka mojej mamy z Poznania z mężem. A tak… ani babcia, ani siostry mamy… jakoś tak dziwnie można by powiedzić. Mój tata jest jedynakiem I niestety nie ma już prawie rodziny, bliskiej rodziny. Od strony panny młodej i przyjaciół mojego brata był za to “tłum”. W sumie podobno, jakieś 70 osób. Przyjaciele mojego brata z chóru Stuligrosza, ze studiów politologicznych itd…











W każdym razie mój brat dziś przy telefonie dosłownie tryskał SZCZESCIEM a ja razem z nim. Bardzo, bardzo jestem szczęśliwa jego, ich szczęćciem. Tym bardziej, że Martę  poznaliśmy i ją kochamy.
Dowiedziałam się tylko, że ceremonia piękna, oprawa muzyczna wyjątkowa! Na stole pieczona kaczka z jabłkami i żurawinami jako danie główne, ogólnie, pyszne jedzenie. Zabawa przednia, tańce… A jutro państwo młodzi wylatują w podróż poślubną na Maderę…











I tak sobie pomyślałam o moich ślubach… Na tym cywilnym w 1998 roku nie było ani brata mojego męża, ani jednego z moich braci… byliśmy w komplecie na ślubie religijnym w Polsce. A tak od francuskiej strony to… w rodzinie mojego męża od strony jego ojca a mojego teścia 6 dzieci i tylko nasz ślub. Fryderyk co prawda miał ślub ale jest rozwiedziony i żyje teraz bez z ukochaną Ukrainką. Od strony mamy męża, czyli mojej teściowej – 15 dzieci I tylko jeden ślub oprócz naszego, kuzyna męża. Wszyscy żyją w tzw: wolnych związkach, wraz z bratem mojego męża. Tendencja do życia bez ślubu jest więc we Francji dominująca i bardzo silna. Mam wrażenie, że w Polsce jest inaczej, ale może się mylę?





ps: a zdjecia z naszych wspolnych wakacji i wyglupow.


środa, 21 maja 2014

Zdalam!!!

Wiele rzeczy już zdałam ale dzisiaj się dowiedziałam, że mój egzamin certyfikacyjny z  poziomu z języka rosyjskiego w dziedzinach wiedzy : historia-geografia-Wos,  w formie pisemnej otrzymal  wystarczająco wysokie noty bym zaklasyfikowała się do egzaminów ustnych. Dowiedziałam się o tym dziś rano podczas przygotowywania kolejnego próbnego egzaminu ustnego, tym razem z geografii na uniwersytecie Bordeaux 3. Siedziałam dziś prawie cały dzień, ale wiadomość do mnie dotarła… gratulacje, SMS, telefony… idziemy świętować wkrótce ! Jestem super szczęśliwa z tego powodu !



Egzaminy ustne mam w dwóch sesjach pierwsza od 13 do 17 czerwca, druga od 1 do 4 lipca. Jeśli się powiedzie to będę nauczycielem mogącym uczyć tych przedmitów w klasach tzw: europejskich, i w języku rosyjskim. Co dla mnie jest nie tylko przyjmnością ale też zawodową szansą na pozostanie w dobrych liceach w centrum miast – metropolii, bo tam właśnie te klasy istnieją. W innym przypadku mogę wylądować w zonach tzw: edukacji priorytetowej czyli w podmiejskich blokowiskach – stereotypowo się wyrażam w tej chwili.







A żeby było śmieszniej mam dobre wyniki… dzisiaj 15 na 20 punktów z geografii – lekcja akademicka temat: Wielkie blokowiska: kryzys urbanizmu czy kryzys społeczny? Po francusku: Grands Ensembles: crise urbaine ou crise sociale?



Nawijałam równo godzinę pierwsze 30 minut po francusku następnie to samo przez 30 minut po rosyjsku. Narysowałam 2 schematy geograficzne, przedstawiłam dwie mapy topograficzne… odpowiadałam następnie przez godzinę na pytania jury… poszło bardzo dobrze.  I mogę napisać, że jestem z siebie dumna…



Co jakiś czas słyszę głosy, że powinnam zdawać Agrégation… ale to już wyższa szkoła jazdy. Narazie chciałabym pozdawać to co zdaję, mieć w końcu stałą pracę nauczyciela tytułowanego w jednym, dobrym, miejskim liceum i mieć czas na pisanie książek, pomimo mojego beztalencia. Ale myślę sobie, że dopóki mam wydawcę, który chce je wydawać, czytelników, którzy chcą czytać a tym samym gwarantują dochód wydawcy i mnie a ja sama pisać uwielbiam… to nie widzę przeszkód.







Jeszcze tylko 5-6 tygodni ostrego zasuwania… później odetchnę. Wakacje zapowiadają mi się fantastyczne w tym roku bo będziemy jeździć cały miesiąc po Kanadzie i wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych i na to wszystko ogromnie, ogromnie się cieszę!



I mówię sobie – Tak trzymaj kobieto!



Jestem trochę jak bomba dzisiaj napełniona pozytywną energią…

wtorek, 20 maja 2014

"Dziennik badante" Luci czyli historia w okruszkach

Kilka dni temu Dilia przysłała mi książkę Luci. Co prawda chciałam już ją zakupić wcześniej, zamówiłam, zapłaciłam ale książka nigdy do mnie nie dotarła, choć pieniądze z konta zostały pobrane… I myślę sobie, że dobrze się stało, że mogę o tej książce napisać po kilku miesiącach od daty jej wydania, trochę z dystansem.



Już po pierwszych kilku stronach lektury nazwałam « Dziennik badante » historią w okruszkach, zresztą przypomniał mi się od razu tytuł francuskiej książki z dziedziny epistemologi historii «  Histoire en miettes » czyli w okruszkach właśnie, F. Dosse. To dość nietypowy sposób pisania historii, nie w formie « récit » a właśnie w formie okruchów, wycinków. Można ten styl lubić bądź nie. Jest on trudny, gdy brakuje powiązania, jakiejś myśli przewodniej, logiki konstrukcji tej narracji i tego właśnie, głównie, w książce Luci mi brakuje. Momentami miałam wrażenie, że już, już coś tę narrację połączy, gdy kilka stron później okazywało się, że niestety nie, autorka nie pociągnęła myśli dalej, urwała, ją… niedkończyła czegoś co mogłoby być ciekawe, konstruktywne i nadać jej narracji głębi.







Tym momentem była oczywiście narracja z samego dziennika, od jakiejś 50 strony, aż do  we « Włoski miszmasz », który w ogóle nie tworzy żadnej całości i niczym nie jest powiązany. To bardzo mi przeszkadzało. Podobnie jak przepisy kulinarne, które są znakomite ! i świetnie łączyłyby się w tekstem gdyby były w jakiś sposób z tym tekstem powiązane… niestety nie są.







Ale , od początku…



-          uśmiechnęłam się do 10-ciu przykazań dla emigrantki… szczególnie pierwsze dwa trącą polskim kompleksem niższości bo skoro trzeba podkreślaś, że jesteśmy Polkami i że mamy być z tego dumne, to oznacza, że w większości swej dumne raczej nie jesteśmy. I że Polska w Europie leży… czytam wszystko co kryje się za tym drugim przykazaniem…



Książka w ogóle zdradza wiele ze sposobu życia autorki… jest napisana w pierwszej osobie, jak pamiętnik, narracja nie stwarza więc żadnego dystansu pomiędzy autorką i tekstem. Co raczej zdarza się w książkach pamiętnikach znanych i sławnych już osób, które po latach piszą, wspominają… Odsłania więc wiele… to, że autorka nigdy po świecie nie podróżowała, gdyż dzieli się uwagami i obserwacjami czasem wręcz banalnymi jak ilość rond na włoskich drogach – strona 61. Bardzo też denerwowały mnie w tekście – nawiasy, ich ilość…  na wielu stronach po 3 minimum tak jakby autorka nie była pewna tego co mówiła, musiała coś dodać w nawias, dopisać, tak jakby jej osobista bardzo narracja nie była dokończona, wystarczająca sama w sobie. Stwarzania to wrażenie niedopracowania.



Obraz Włochów wyłaniających się z książki to :



Brzydule, panowie macho, Włosi, którzy ciągle jedzą, często się bawią…



Nie wiem ? z pewnością jest w tym wiele prawdy. Ja we Włoszech byłam tylko dwa razy i zupełnie inaczej ten kraj jak i jego mieszkańców postrzegam z jednym wyjątkiem – umiłowanie do dobrej kuchni. To widać i czuć !







Wyłaniający się z tekstu obraz Polaków też nie jest zbyt pozytywny jak na stronie 173, gdy pośredniczka pracy Polka rząda 400 euros od innej Polki z jej 700 euro zarobku, czy choćby początki samej Luci w pracy badante.







Wzruszyłam się bardzo czytając tę część książki, która najbardziej mi się podobała – opis pracy z Ritą i z Mario. Jeden z  ciekawszych opisów jakie dane mi było czytać o końcu życia, o odchodzeniu, chorobie, śmierci o tym co stanowi nasz ludzki, wspólny los. Dla tego opisu warto tę książkę przeczytać ! I właściwie żałowałam, że autorka nie stworzyła narracji opartej na tym jakże bogatym i osobistym doświadczeniu, ale cóż wtedy powstałaby całkiem inna książka.







I na koniec – z wielką radościa na stronie 280 znalazłam wzmiankę czy opinię autorki o mieszankach – ras, nacji, że wpływają dodatnio na urodę i na inteligencję. Odebrałam to bardzo osobiście – myśląc o moim synu. Potwierdzam !







Także Lucia, jeśli przeczytasz tę moją krótką recenzję gratuluję ci jeszcze raz ! Mam nadzieję, że te moje uwagi okażą się przydatne, jako kolejny przykład odbioru, tego samego (przecież) tekstu.  I z ciekawością przeczytam twoją kolejną publikację.

niedziela, 18 maja 2014

Cudowny dzień, ćwiczenia z E. Chodakowską.

Właśnie wróciliśmy znad Oceanu… Jak to dobrze « wybyczyć » się na plaży ! Machnąć dużym palcem od lewej stopy, przesypać dłonią piaseczek… podnieść głowę i spojrzeć na ten pejzaż ! Pejzaż jak z widokówki !



Tylko dlaczego wracać trzeba i jutro do pracy i w kołowrotek ? buuuu…. Pojęczę sobie chwileczkę…



28°C, słońce, błękitne niebo. W taką pogodę smakuje wszystko a najbardziej lekko słony pocałunek męża, spocone łapki dzieciątka mego, pizza zwaną tronchetta na tarasie z widokiem na ocean, 5-6 metrów od brzegu z widokiem na żaglówki i lody! Tak 3 kulki lodów… jak dla mnie, nowe smaki. Lody ACE od witamin ACE: marchewkowo-cytrynowo-pomarańczowe, lody kwiat mleka czyli fleur de lait… boskie i truskawkowy sorbet.







Po takim obżarstwie pograłam całą godzinę w nogę z Antkiem na plaży, po czym przez 1,5 godziny graliśmy w badmintona. Piękna pani w ciąży rozłożona obok nas z ckliwością nam się przyglądała po czym zagadała, że też chciałaby w przyszłości mieć taki kontakt z synkiem, który w lipcu ma się urodzić. Uwielbiam takie momenty z Antosiem. Tyle, że ostatnio są one tak rzadkie… średnio raz w tygodniu, mamy niedziele dla siebie. To mało.







A nawiązując do kołowrotka…  w zeszłym tygodniu z powodu turnieju tenisowego opuściłam basen. I bardzo brakowało mi sportu przy moim trybie życie, jest on witalny by wytrzymać tempo, presję, stresy, napięcia. I tak coś mi się o uszy obiło o Chodakowskiej… czy na jakimś blogu coś przeczytałam… nie pamiętam.



Cwiczenia w domu – owszem… ćwiczyłam już z Cindy i z Klaudią i z panią od callaneticsu mam jakieś doświadczenie. Tak więc znalazłam na Youtube treningi pani Chodakwoskiej. Zaczęłam wstawać o 6 rano co by do 7 poćwiczyć i… dobrze się czuję. Na początku komentarze pod treningami nieco mnie przeraziły. Przewijało się słowo “hard”. Zaczęlam od programu Skalpel… zrobiłam wszystko za pierwszym razem i… nic… zero zakwasów, zero większej zadyszki. Nie rusza mnie ten program… ale cóż na basenie, na aquagym robię po 350 brzuszków bez przerwy… więc te 150 nie robi na mnie wrażenia. Spojrzałam na inne programy jest Turbo i Killer. Te wyglądają już bardziej męcząco. Jutro o 6h rano atakuję…







Kto się przyłącza?















środa, 14 maja 2014

O wieczorze, tenisie, Antku i ksiazce Luci

Wczoraj popołudniu udałam się z Antosiem do klubu Primrose. Grali Llodra i Guez. Mój syn zbierał piłki. Pierwsze, poważne doświadczenie dla niego! Napracował się wzorowo. Ja tylko podziwiałam go z trybuny, z moją dopracowaną przez Thierrego fryzurą i w wieczorowym kostiumie oraz w szpilkach od Manolo. Na tę okazję wyciągnełam kilka markowych rzeczy z czeluści mojej małej szafy.



Okazję? Nie o mecz mi chodzi a o kolację po… z tenisistami, ich trenerami, śmietanką naszą lokalną i nawet z jednym, bardzo znanym francuskim aktorem – Vincent Lindon. Szczerze wyznam, że nie lubię takich wieczorów, miejsc. Czuję się zawsze nieswojo, większości ludzi nie znam choć powoli poznaję. Mój mąż reprezentuje swoją firmę na tych przyjęciach i czasami muszę mu towarzyszyć. Wczoraj towarzyszył też nam nasz syn, Antoni, jedyne dziecko wieczoru.



I wcale, a wcale mu się nie nudziło… Na swojej czapce z daszkiem zbierał podpisy i dedykacje tenisistów, z kilkoma uciął sobie rozmowę… w pewnym momencie nawet zniknął i znalazłam go na kanapie z Dawidem Goffin w pełnej dyskusji. Przyłączyłam się i fajnie to wyszło bo Goffin zaczął grać w wieku 5,5 lat, jak Antek.. pokazywał mu swoje gesty, ruchy, pogadali też trochę o strategii gry. Dla Antosia to był niezapomniany wieczór i niezapomniane momenty…







Choć ja muszę przyznać, że dość dziwinie się w tym wszystkim czuję ale to pewnie temat na osobny wpis.







Kolacja, muzyka life, lampiony, piękne ubrane panie i eleganccy panowie i to jedzenie… kawior, homar, ostrygi, szampany… a mój syn nic, nic nie wziął do ust, niczego nie chciał nawet spróbować. W pewnym momencie zaczęliśmy się martwić bo była już 22h a on głodny. I nic nie przypada mu do gustu pomimo tego, że w domu je wszystko... a tam było to jeszcze tak pięknie podane…



W końcu, z własnej inicjatywy, mój 8 i półlatek podszedł do kucharza w dużej białej czapie i zapytał o… Croque Monsieur czyli zapiekany z serem i szynką chleb. Zmartwiony kucharz, starszy pan, orzekł, że nistety nie jest to przewidziane w wieczornym menu.  Po około 15 minutach elegancki kelner w czarnym garniturze podszedł do nas z talerzem, pośrodku którego królował Croque Monsieur…



W tym momencie stwierdziliśmy z mężem, że pomimo młodego wieku, nasz syn potrafi sam sobie świetnie poradzić w sytuacji, w której ja po prostu dałabym za wygraną i nic nie zjadła.







Dziś Antka zdjęcie znajduje się w naszej lokalnej gazecie. Wczoraj przyciągnął fotografa swoją blond czupryną i czapką z autografami. Od rana odebrałam już kilkadziesiąt telefonów od mniej i bardziej znajomych osób: “twój syn jest w gazecie”… a no jest… Jego to w ogóle natomiast nie obchodzi… dziś grał w golfa i zdobywał chorągiewkę i to było ważne, jak i muzyka bo grał i grał na swoim saksofonie.



Dziwne to moje dziecko…











A wczoraj… wczoraj znalazłam w mojej skrzynce na listy książkę Luci… tak dużo czasu upłynęło, ale to i dobrze by spojrzeć na jej tekst z dystansem. Przysłała mi ją Dilia ( kochana!)bo ja tylko zaliczyłam, w zeszłym roku jeszcze, nieudany zakup w Merlinie, gdzie pobrano pieniądze ale książki nie ujrzałam. Było, minęło.



Zaczęłam czytać wczoraj, późną nocą, dziś też jadąc na szkolenie nieco przeczytałam i z pewnością wysilę się na osobny wpis, krytykę tego tekstu, o którym tak wiele tutaj już napisano. Narazie… podzieliłam się tylko z kilkoma osobami moimi pierwszymi spostrzeżeniami z 50-60 stron. Napiszę więcej jak skończę lekturę.

poniedziałek, 12 maja 2014

Jak wytłumaczyć 8-letniemu chłopcu konflikt Izrael/Palestyna ?

Jak wytłumaczyć 8-letniemu chłopcu konflikt Izrael/Palestyna ?




Pójść do kina na przepiękny, wzruszający film – « Girafada ». Tytuł filmu to oczywiście neologizm złożny ze słów : intyfada i żyrafa, w ich francuskich odpowiednikach.











Tak… byłam wczoraj popołudniu z moim synem w kinie… Chodzimy razem, kilka razy w roku do kina, jak i do teatru i do opery albo do filharmonii. Gdy ze swoim tatą Antoś spędza całe godziny na różnych sportach… ze mną ma innego typu rozrywki. Choć akurat ten podział nie jest u nas wyjątkowy i sztywny. W tym tygodniu rozgrywa się w Bordeaux, męski, tenisowy turniej ATP, więc moi panowie są mocno zaangażowani, gdyż turniej odbywa się w naszym klubie tenisowym Primrose, o którym już pisałam i którego zdjęcia zamieszczałam. Jutro czeka na jakiś galowy wieczór… wiem tylko tyle, bo mąż zamówił mi fryzjera na jutro ranoi i stwierdził, że mam się “wieczorowo ubrać”. Nie mam ani siły, ani chęci ani nastroju, ale cóż jutro muszę mu towarzyszyć w jakiejś wieczorowej kiecce i na szpilkach…











Tymczasem, o filmie dzisiaj chciałam… a właściwie to o sprawach trudnych, drażliwych, drastycznych, dramatycznych, o których trudno mówić, pisać a jeszcze trudniej jest je wytłumaczyć małym dzieciom. Do nich należy mój ciekawski wszystkiego syn, który od kilku miesięcy już, twierdzi, że jego ulubionym programem są… wiadomości telewizyjne na kanale Arte… I codziennie je ogląda. Tłumaczę więc a raczej tłumaczymy mu sprawy, o których ja jako dziecko w ogóle nie wiedziałam ( I chyba tak było znacznie lepiej!) a wśród których mój 8 i półlatek wzrasta. Sprawy, które go całkowicie przerastają, których nie jest w stanie zrozumieć a do których się pcha pomimo naszych zakazów i tłumaczeń. Czasem czujemy się bezsilni i stanowczo wysyłamy go do swojego pokoju, do playmobili i innych gier a nie do dramatów świata, ale… to tylko połowiczne rozwiązanie…











Wczorajszy film zaskoczył mnie i mojego syna swym pięknem. Jak to dobrze móc obejrzeć coś co nie ocieka hałasem, prędkością, stereotypami czyli coś co odbiega od tych najpopularniejszych amerykańskich kanonów filmowych. Film podczas którego można się zatrzymać, zastanowić, wzruszyć. Taka jest “Girafada”.





W bardzo zredukowanym przez ogromny MUR świecie, żyje sobie 10-letni, palestyński chłopak o imieniu Ziad. Jego ojciec jest weterynarzem w jedynym jeszcze otwartym na terytorium Palestyny ZOO, w Qalqilya, nieopodal Naplouse. Życie Ziad toczy się więc dość spokojnie, wśród zwierząt ogrodu zoologicznego. Jednkaże na okupowanych terytoriach spokój nigdy nie trwa długo. Bombardowania, kontrole, upokorzenia, godzina policyjna… Podczas jednego z bombardowań ginie żyrafa – samiec. Ziad pogrąża się w żałobie. Samica, ktora jest w ciąży, również.





“Girafada” to historia niezwykłej przyjaźni, kilku przyjaźni: Ziad z żyrafami, jego ojca z weterynarzem z Izraela i z francuską dziennikarką…





Ta historia wydarzyła się naprawdę. I trudno tutaj pisać jak się zakończyła.











Film wpisany jest w historię, w kontekst tego wieloletniego konfliktu. Pokazuje jego różne oblicza. Poprzez indywidualną walkę Ziad i jego ojca o życie żyrafy-samicy pokazuje walkę całego narodu, jego opór przemocy, kolonizatorom, murom. Kilka scen kosztowało i nas kilka łez.





Jednakże bardzo zależy mi na tym by mój syn widział złożoność świata a nie tylko jednego koloru obrazy. By wiedział, że istnieje wiele możliwości interpretacji tej samej sytuacji. By zdał sobie sprawę z tego jak dużo ma szczęścia mogąc mieszkać i żyć w kraju pokoju ( jak narazie) i w materialnym dostatku. By był wrażliwy i potrafił się dzielić z tymi, którzy mają mniej, ale też by był wrażliwy na ich krzywdę, na tę niesprawiedliwość, której nie możemy zaradzić, ale od której nie wolno nam odwracać wzroku.


ps: a na zdjeciu wakacyjny Antek z zacieta mina, ktora dobrze odzwierciedla jego stanowczy charakter...

sobota, 10 maja 2014

Europa pokoju, Europa wojny

Wczoraj, dwa zupełnie różne obrazy obiegły francuskie media. Na pierwszym prezydent François Hollande z kanclerz Angel’ą Merkel spacerował w strugach deszczu nad Bałtykiem. Oboje byli wyjątkowo radośni i uśmiechnięci, rozmawiali ze sobą bez grzecznościowych formułek, jak kolega z kolegą. Towarzyszył im tłum ciekawskich jak i przywiezionych na tę okazję autokarami – licealistów. Taka drobna lekcja, nieco propagandowa, europejskiej komunikacji i przyjaźni, wciąż jeszcze niedawnych wrogów.



Na drugim obrazku a właściwie to i na drugim, trzecim i czwartym… Moskwa – wielka parada wojskowa, demonstracja sił. Lodowate spojrzenie Putina, pochmurna twarz. Obrazek bis – podobny z Odessy… Komentarze ludzi o Wielkiej Rosji, o wspaniałej paradzie, tak wspaniałej jak za czasów KOMUNIZMU… I ich wielka radość. Jeden obserwator w Odessie wyznał, że aż z Leningradu (sic!) przyjechał by coś tak wspaniałego zobaczyć czego od czasu Związku sowieckiego nie widział!



Obrazki te przeplatane były zdjęciami czołgów na ulicach ukraińskich miast, strzałami, ogniem, zdjęciami ofiar tej wojny, która toczy się na naszych oczach.







Europa pokoju z lekkością dzieli się uśmiechami, nie potrafi przemówić jednym głosem, nie ma wypracowanej pozycji, odpowiedzi na to co dzieje się na jej geograficznym terytorium. Europa wojny egzystuje w jakimś zupełnie innym świecie, przesiąkniętym tęsknotą za tym co było, ideą dziwnie pojętej dla Europy pokoju Wielkości. Egzystuje w rozdarciu, podziałach, w sile i we łzach tych co tracą swoich najbliższych.



Jakże różnymi językami mówimy.  Wydaje się, że nigdy nie uda nam się spotkać. Lata iluzji chyba za nami?







Co mnie osobiście zadziwia najbardziej to reakcje, moich kolegów, znajomych, przyjaciół, Francuzów na to dzieje się nad Dnieprem. Wśród francuskich nauczycieli kompletne niezrozumienie sytuacji i strach. Strach nie przed wojną a przed tym jak głęboko nas ta sytuacja tam, gdzieś daleko, dotknie. Jedna pani professor jezyka francuskiego mówiła mi wczoraj w pokoju nauczycielskim



 “ Po co my się tam pchamy? Po co wysyłamy nasze samoloty i oferujemy jakąś pomoc ekonomiczną? Przecież sami nic nie mamy. Mamy tylko kryzys gospodarczy. Powinniśmy się w ogóle w tamtą sytuację nie wtrącać.” Takich głosów zbieram najwięcej.



Francuzów mało wzrusza sytuacja na Ukrainie. Żyją raczej tym co tutaj. Tylko garstka intelektualistów i polityków trąbi o konieczności ostrzejszej reakcji, o sankcjach, o nie zapraszaniu Putina na obchody do Normandi (6 czerwca).







To co jednak wbiło mnie, dosłownie, w podłogę to reakcja mojej znajomej, wykładowczyni lokalnego Uniwersytetu, rodowitej Rosjanki, Leny:



“Ukraina nie istnieje. To nigdy nie było żadne państwo. Państwem jest Rosja. Ona ma silę, ideę, tożsamość. Ukraińcy powinni się cieszyć, że po zdradach jakich się dopuścili Putin chce ich z powrotem przyjąć do ojczyzny. Przecież oni są tylko faszystami”… Ta osoba uczy francuskich studentów…

sobota, 3 maja 2014

Czy BOG istnieje?

Ileż to razy, każdy z nas zadawał sobie to pytanie nie znajdując na nie odpowiedzi, a nawet jeśli ją znalazł to tylko na krótką chwilę bo każde "tak" poprzedzone było "nie" albo "być może", a zaraz za nim następowało napewno ? czy aby ?







Sama zmagam się z tym pytaniem dość często. W większości mych rozważań Bóg jest obecny, myślę, że JEST, po prostu JEST by kilka chwil później pracując na przykład z uczniami nad jakimś konfliktem światowym zadawać sobie wciąż od nowa :  Gdzie JEST ? Nie widział ? nie było Go ? Jak może/mógł do tego dopuścić ?







Kilka dni temu było podobnie. Zadzwoniłam moja francuska przyjaciółka, Karine, z bardzo smutną wiadomością, w rodzinie jej męża, odszedł na raka chłopczyk, malutki chłopczyk, miał zaledwie 32 miesiące, niecałe 3 latka, pełen życia chłopczyk… Dlaczego? Czy Bóg tak chciał? Czy to sobie zaplanował? Czy może Go nie ma? Ot, przypadek, padło na biedne dziecko, choroba, nieszczęście i zmarł… Taki bezsens przypadku, losu, który uderza, ślepego i nieczułego.







I tak wczoraj wieczorem czytając esej  “Qu’ai-je donc fait” czyli “Co takiego zrobiłem”, Jean’a d’Ormesson, jedengo z francuskich pisarzy, filozofujących, którego bardzo cenię… członka Akademi Francuskiej, intelektualistę wysokich lotów, trafiłam na takie oto słowa, które przytaczam, gdyż do mnie… przemawiają:







“ Nie wiem czy Bóg istnieje. Słynne dowody na Jego istnieje nie wydają mi się determinujące. Wysiłki innych, wskazujące na to, że nie istnieje wydają mi się kompletnie absurdalne. Jest sporo uzurpacji ale też śmiałości w potwierdzaniu tezy, że Istnieje. Uważać jednak, że nie istnieje, to wierzyć w rzeczy, w które uwierzyć nie można – jak na przykład w fakt, ze Czas powstał sam, że gwiazdy umieściły się na niebie same, że proces ewolucji sam się wymyślił… - potwierdzania wiary w to, to potwierdzanie ślepoty (…)



Wszystko co można zrobić z Bogiem to nie Go znać czy poznać, nie zgromadzić dowody na to, że Jest i na to że Go nie ma. To nawet nie mówić o Nim. Ale tylko mieć nadzieję, że Jest.



Śmierć straci cały swój urok jeśli Boga nie ma. Ale, jeśli jest, będzie tylko delicją! W wieczności oczywiście, ale też w tym życiu, które pomimo wszystkich zmartwień i nieszczęść stanie się znośne, nawet lekkie, delikatne, pełne czułości i oczekiwania.



Trzeba dać Bogu szansę…



Tak, wątpię, oczywiście, że wątpię. Wątpię w to, że istnieje, ale jeszcze bardziej wątpię w to, że nie istnieje. ( …)







Bardzo się mylę oczekując od Boga czegoś ewidetnego. Ewidentność nie jest Jego mocną stroną. Tą stroną jest niestałość świata i niepewność. Znakiem – poprzez brak, wieczności, jest – czas. A cechą Bogą jest jego nieobecność. Nikt Go nie widział i nie może Go zobaczyć. Można co najwyżej Go nazwać. Ucieka On Mojżeszowi. Brakuje Go w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. On jest piorunem, dymem, krzewem płonącym, ogniem, czarną dziurą. Bóg jest Bogiem schowanym.







Ostateczny dowód na Jego istnienie byłby katastrofą…katastrofą dla tych co nie wierzą ale szczególnie dla tych co wierzą…







Bóg jest SZUKANIEM, zdobywaniem, napięciem, nadzieją. … Można Go znaleźć tylko wtedy, gdy się Go szuka. Jest tutaj ponieważ Go nie ma. Czas jest zasłoną wieczności a On za nią właśnie się ukrywa”… strona 338-342







Zadumałam się nad pięknem tych słów, dlatego się nimi dzisiaj dzielę.



I komuś je tutaj, dedykuję…